Instytut Pamięci Narodowej
Wyszukiwarka

Poemat

Witold Pilecki

Pod Lidą

Był Łukuć Stanisław, leśnik, co wraz z żoną
Urszulą tu mieszkał, chodząc w las co ranka.
Starzy już oboje, żyli z sobą zgodnie.
Serdeczni, pogodni, dla wszystkich życzliwi.
On z uśmiechem dobrym stale z niej żartował.
Ona, drepcąc za nim – wciąż o niego dbała.

Kiedy się znalazłem czasem wśród tej czwórki,
Wspomnienia jednego z nich – ciągnęły potem
Nieskończony łańcuch opowieści innych.

Barwna przeszłość Sukurcz, jak też ciężkie czasy,
Życie przodków moich, lub ich jakieś czyny,
Wyczarowywane ze zmierzchów przeszłości,
W pełgającym świetle długiego łuczywa
Wetkniętego w szparę jednej ze ścian chaty
(Starego leśnika) – wciąż występowały
Jak żywe obrazy, w których się postacie
Tak snuły, zmieniały –jak snuły się dymy
W Łukuciowej chacie z jego wielkiej fajki,
Smugami z łuczywa, kłębami nad głową
Adama, jak również przejętej Józefy.

– położone było to, co stanowiąc wiano prababki naszej, z domu – Domeykówny, wyłączone z rejestru ziem odbieranych, uniknęło konfiskaty. Resztę, własność pradziada i dziada, po Powstaniu 63–go roku, Rosjanie skonfiskowali lub przymusowo sprzedano. Stara klucznica – Józefa znała szereg nazw tych miejscowości, jak Starojelnia, Papiernia, Łowczyłowicze czy Ryłowce. Coś niecoś sprzedano sąsiadom jak – Piatkowszczyzna. To, co zostało – nazywało się Sukurcze.
Dziwna nazwa. Znacznie później dowiedziałem się pochodzenia tego słowa. Sukurcze, niegdyś – wielkie, następnie podziałem i konfiskatą części lasu pomniejszone, u schyłku wieku XIX-go nie przedstawiały już w ówczesnych pojęciach wielkiego majątku. Wtedy na ten kawałek ziemi, liczący z lasem około sześciuset dziesięcin nikt specjalnie nie zwracał uwagi, traktując go jako posiadłość małą. Lecz z biegiem czasu, gdy stale się zmieniał stosunek do ziemi, obiekt nie rozszerzając w terenie swych granic, powoli osiągnął wartość i znaczenie.

(Początek wieku XX-go. Lata przed pierwszą wojną światową 1914–1918 r.).

W Nowogródzkiej Ziemi, nad rzeczką Lizdeyką ,
Co przepływa wpodle zamku Giedymina,
Rozłożony wokół starego zamczyska,
Od wieków istnieje prastary gród – Lida.
Od Lidy na zachód kierując się stale,
Zanim się Dzitwę osiągnie w jej biegu,
Przed rzeczułką Krupką, co płynie przez olsze,
Z trudem można dojrzeć dwór stary, ukryty
Wśród chaszczy – w zarośla głęboko zaszyty.

Tu leżą Sukurcze z ich świetną przeszłością
W niepamięci ludzkiej dawno pogrzebane.

Sukurcze, ze względu na ziemię pszeniczną,
Przez lidzkich rolników złotym jabłkiem zwane,
Posiadały niegdyś bór wielki – sosnowy,
Ciągnący od dworu – aż po samą Lidę.
Za „miatieżniczestwo” – w okresie Powstania –
Moskale część lasu Sukurczom zabrali
I odtąd pod Lidą – ciemne pasmo lasów –
Uznano za lasy, co przeszły na stałe
Do rządu ruskiego – po wieczne już czasy.

Przed laty, gdy dobra znacznie większe były,
Jednemu z dwóch braci – oddając Sukurcze,
Drugiemu – budując dwór – hen, tam – za polem,
Stąd drugą połowę – „Zapolem” nazwano.

Wieś, niegdyś przy samych Sukurczach leżąca,
Nazwiskiem dziedziców przezwana – Domeyki,
Została następnie, dla potrzeb majątku,
O stajań kilkoro – za las – przeniesiona.
Sędziwe Sukurcze wraz ze wsią Domeyki,
Jak również Zapole i wioska Rupeyki,
Stanowiąc warsztaty i siłę roboczą,
W harmonii od wieków ze sobą współżyły,
Przykład zgody dając i poszanowania
Jak głowy rządzącej – tak roboczej siły.
Sąsiedzkie przysługi wciąż świadcząc nawzajem,
Zdołały u ludzi zapisać się w sercach,
Swe nazwy głęboko w pamięci utrwalić.

Na północ od Sukurcz – wieś Krupa leżała.
Tę przestrzeń – co wioskę dzieliła od dworu,
konno można przebyć w jeden pacierz – cwałem.

Tuż prawie przy wiosce na wzgórzu – wśród mogił,
Stał mały kościółek parafialny – z drzewa:
Stawiany był z bali, dach kryty miał gontem.
(Parafię zamknięto za rządów Moskali),

Płynęła stąd rzeczka, co Krupką się zwała
I w biegu tworzyła kolejno dwa stawy,
Z nich pierwszy – był większy, przy Krupa – majątku,
Wesoło leżącym na wzgórzu, przy wodzie,
I drugi staw mniejszy – „starym stawem” zwany,
Na niskich, do Sukurcz należących – łąkach.

Płynąc dalej – Krupka wpadała do Dzitwy.

Przed wiekiem młyn wodny na starym stał stawie
I wolno obracał młyńskim kołem – pchanym
Spadającą wodą z koryta zastawy.

W nowszych czasach po nim zostało tu szczątków
Niewiele z zastawy, tudzież – wał sypany,
Co niegdyś był groblą, przed wieloma laty.

Młyn teraz obraca koło nieco żwawiej,
Zbudowany wyżej, przy większej zastawie,
Przy Krupa – majątku i przy większym stawie.

Mniej lub więcej w środku Sukurczowskiej ziemi,
Położone było samo serce Sukurcz:
Dwór stary – rozległy, park wielki, dziedziniec.

Miłość moja rzeczy tych – chyba powodem,
Że dla mnie nie było nic równie pięknego,
Lecz nawet i przybysz, lub obcy podróżny
Bez trudu znajdował tu urok i piękno.

Park nazywaliśmy po prostu – ogrodem.
Był to owocowy sad – dawno sadzony,
Aleją lip starych z trzech stron osłoniony.

Ogromne, od dołu mchem burym porosłe,
(Mnie wtedy zdawały się wprost niebosiężne),
Pszczół pełno i ptaków, zapachu miodnego,
Co w czerwcu uderzał jak wino do głowy,
Ścieśnione tu lipy – tak były sadzone,
Że pnie w wielu miejscach zrastały się z sobą;
Strzelały ku górze – z pnia nieraz jednego –
Potężne bukiety drzew kilkusetletnich,

Konary tworzyły niby ścianę zwartą,
Splecioną tak ściśle, że nawet w słoneczne
I skwarne południe czerwcowych dni lata,
W alejach był półmrok i chłodek przyjemny.

Zaledwie tu – ówdzie, smugami świetlnymi
Ukośnie wnikały złociste promienie,
Miejscami jaskrawe i wąskie ich snopy
Pełgały po dróżkach, po pniach i konarach;
Migotliwe, szybkie – od drzew i gałęzi,
Kołysanych wiatrem zależne – wciąż żywe,
Dobywały z mroków na światło wnikliwe
Ruch i życie drobnych muszek, ćmy rozlicznych
Odmian, rozmaitych gatunków ślimaki,

W alejach – w tej masie pomieszczeń dla ptaków,
Od świtu – do późna panował ruch wielki
I świergot skrzeczącej, pierzastej czeredy,
Wznoszący się w górę przyjemnym rozgwarem
Szczebiotu i śpiewu na różne sposoby.

Tu – w jasny dzień letni – wśród mroków lip starych,
Puchacze i sowy – tak jakby o zmierzchu,
Stawały na drodze skrzydlatej gromadzie,
Co spiesznie z pokarmem dążyła do dziupli,

W dziecinnych mych latach, sad cały na przełaj
Lubiłem przebiegać w rozlicznych kierunkach,
Sięgając po jabłko, to znowu – po śliwkę
Lub po najsmaczniejszą – pełną aromatu,
Tak bardzo soczystą – dziś mało już znaną,
Przepyszną odmianę gruszki – „sapieżankę”.

Mknąc „pierwszą” aleją w podskokach – w głąb sadu
Po prawej mijałem ogromnych rozmiarów,
Pień drzewa ściętego przed wielu latami,
W którego spróchniałym i pustym już wnętrzu
Czasami zabawy skupiały nas – dzieci
Kilkoro; natomiast w stojącej postawie –
Bez trudu – pień mógł nas pomieścić – ośmioro,

Tuż – obok, głaz wielki spoczywał od wieków
rósł – jak mówiono – od świata początku;
Na głazie, dokoła – wyrastał mech bury,
A razem z mchem – rosły tu również legendy.

Lecz dawne powieści – o losie kamienia,
Uchodząc wraz z czasem – w krainę wspomnienia,
Ostatnio raptownie zostały zatarte
Przez nowsze, zupełnie niezwykłe zdarzenia;

Zwyczajny garnuszek, niewielkich rozmiarów,
Z lanego żelaza – przezwany saganem
Lecz pełen złocistych i dźwięcznych dukatów,
Pod głazem czas dłuższy bezpiecznie się skrywał.

Obecnie zostały – ogólnie rzecz znana –
Leżące dokoła czerepy sagana,
Rozbite łopatą przez dwóch robotników,
O których wiedziano, że od tamtej chwili,
Jak gdyby pod ziemię zapadli się skryli,
Zniknęli z okolic i – ślad po nich zaginął.

A miał ten skarb znaleźć – zupełnie ktoś inny;
Śnił nawet o złocie – we śnie miał wskazówki
O miejscu schowania pod głazem sagana –
Więc kazał tu kopać, nie mówiąc o celu.

Lecz cóż? Gdy „uriadnik” – kanalia przyjechał
(Akurat w tym czasie) i dwóch robotników
Porzucić na chwilę zmuszony – choć nierad –
Oddalił się z sadu. A skarb – tak, jak w bajce –
Sam dostał się w ręce dwóch obcych i przepadł.

Została jedyna złocista moneta,
Co mogła skorzystać z chwilowej gorączki
Umysłów, olśnionych tak nagłym bogactwem,
I skrycie się tocząc z rąk drążących znalazców
Zdołała wzrok zmylić i przepaść za głazem.

W tym miejscu, gdzie „pierwsza” aleja się kończąc,
Skręcała na lewo i pod prostym kątem
tworzyła początek alei następnej,
Był mały pagórek z zsypanej tu ziemi,
Wybranej ze zbieżnych dwóch rowów głębokich
I od czasów dawnych – nazywał się „górką”.

Ta górka, zakryta z trzech stron zaroślami:
Spireją, bzem, krzewem o dziwnych jagodach,
Rosnących swobodnie przez długie już lata,
Robiła wrażenie altany cienistej –
Stworzonej wyłącznie natury kaprysem.

Jedynie od Krupy – był wolny wgląd w teren
I wzrok mógł swobodnie w dal wybiec – na pola.

Pod daszkiem z gałęzi, co same się splotły
W misterny parasol, chroniący wśród lata
Od deszczu – istniała niewielka ławeczka
Dla tych, którzy chcieli się ukryć od świata.

Tu młodzi śnić mogli o szczęściu we dwoje,
Wtuleni w bzów kwiecia pachnące okiście,
Wzrok wznosząc ku niebu, skąd do nich gwiazd roje
Mrugały w noc letnią, a księżyc przez liście
Słał srebrną poświatę i wśród tajemniczych
Półcieni – utrwalał czarowny świat bajki.

Wsłuchani w symfonię koncertów słowiczych,
Co z pieśni rozdźwięcznych złożona i gwaru,
Dech tłumiąc i szepty – muśnięciem warg bliskim,
By szczęścia przedwcześnie nie spłoszyć i czaru,
I będąc tu sami już – szczęścia siedliskiem.

Tu również prababki, bieg życia swój kończąc,
W zacisznym ukryciu szeptały modlitwy,
Wzrok śląc ponad pola – ku wieży kościoła,
Skąd dzwonów nad łanem płynęły odgłosy,
A myślą wracając do swojej młodości
I chwil tutaj w szczęściu spędzonych przed laty.

Spod górki, przy zbiegu dwóch pierwszych alei,
Gdy w głąb się spojrzało tej „drugiej” – na przestrzał,
Wrażenie się miało długiego tunelu,
Pełnego wśród mroków zielonej poświaty,
Sączącej się z góry leniwie przez masę
Liściastą – tworzącą wysokie sklepienie.

Przy końcu tunelu – mrok nagle się kończył
Rażącym kontrastem promiennej jasności –
Wylotem na łąki, gdzie wśród barw tysięcy,
Radując się kwieciem – bujały motyle.

Tu znów głaz spoczywał – na płask ułożony
 I chcącym tu spocząć, zastąpić mógł ławkę.

Sad wkoło opasan był rowem i wałem,
Na wale zaś – płotem z sosnowych dyl, desek
Od miejsca wylotu alei na łąki,
Rów oraz wał z płotem – pod prostym znów kątem
Zwracały się w lewo; a z nimi i drzewa,
Chroniące sad zewsząd od wiatrów szkodliwych.

Gdy pierwsza aleja – sad strzegła od wschodu,
A druga – od mroźnych podmuchów z północy,
Z zachodu – część trzecia zacisze tworzyła,
Nie będąc już sama od dawna aleją:
Przez rów rozorana na całą swą długość
Alei charakter straciła przed laty.

Na prawo od pierwszej alei – za rowem,
Był sad, założony przez dziada naszego;
Aleją brzozową i rzędem lip młodych
Chroniony od wschodu, północy – przed chłodem;
(Nazywał się u nas – wciąż „młodym ogrodem”)

W dwóch sadach – dwa stały od dawna budynki:
Wśród lip, zasadzonych rozmyślnie w tym celu,
Chroniła się w starym ogrodzie – lodownia,
 Zaś w młodym ogrodzie – z wystawą na słońce –
Rozpartą szeroko – istniała obrocznia.

Od strony południa – sad był przedłużony
Rzędami drzew „młodych”, co również dziad sadził –
Za wałem i rowem – przed laty kopanym,
A których zarysy – już dzisiaj łagodne,
Mchem miękkim i bujną murawą porosły;
A rów i wał z płotem i drzewa ochronne
Przenieśli stąd dalej w kierunku południa,
By stworzyć częściowe zamknięcie z tej strony.

Sad z czwartej swej strony – zamknięty był długim
Szpalerem z drzew, krzewów, bzów, głogów, jaśminów,
Wśród których zieleni – wyrazistą plamą
Z nagła wyrastały białe ściany domu –
Rozległej, a starej siedziby mych przodków.

Dom, dłuższą swą ścianą zwrócony do sadu,
Stał stroną przeciwną – frontem do dziedzińca,
Co w kształcie foremnej podkowy z podjazdem
Plac cały – bez reszty – zajmował przed gankiem.

Dziedziniec, wspaniały w swym pełnym prostoty
Ogromie – pokryty był zwykłą murawą,
Trzy razy w czas letni koszoną co roku
I wolną od wszelkich zbytecznych klombików.

To wszystko okalał bzów szpaler, czeremchy –
Przetkniętych jaśminem! Rząd długich tych krzewów,
Łuk wielki zataczał w ogromną podkowę,
Dwór chroniąc z tej strony od oczu wnikliwych.

W dwóch miejscach przerwany był szpaler przez bramy
Wjazdowe, przeważnie zamknięte na skoble.
Z nich – jedna wprost wiodła na stajnie, wozownie;
A druga z bram – była ujęta w dwa brzosty.

O liściach szurpatych – te twarde dwa drzewa
Ku górze strzelały – wyniosłe i harde.
Stąd od nich w dwa boki – rząd brzostow rósł młodszych;
Im dalej od bramy – tym coraz to mniejsze –
Stopniowo zniżały wierzchołków swych szczyty;
(Widocznie kolejno wsiewały się same).

Dziś – ciemnym zarysem konturów swych w górze
Na tle jasnym nieba – kreśliły wyraźną
Piramidę płaską o dwóch równych bokach,
Szczyt której tworzyły drzew wierzchy przy bramie.

Wchodziło się bramą – w cienistą aleję
Z lip starych, a pewno za młodu strzyżonych,
co rosły od dołów – aż do wierzchów równo
I każdym swym drzewem robiły wrażenie,
Jak gdybyś spoglądał na wielką kolumnę.

Aleja niedługa – dzieliła się na dwie:
Na prawo, do stawów – szła wierzbą sadzoną,
Topolą, jesionem; zaś w lewo stąd biegła
Do traktu starego – Mytlańskiego droga
Wjazdowa, ujęta w dwa rzędy brzóz starych,
Wśród których i brzozy płaczące – też były.

Widziana z daleka – aleja brzozowa
Gościnnie wpraszała podróżnych do dworu”
Z brzóz – każda inaczej uczynić to chciała,
Gdyż różny charakter, jak też postać – miała.

Chyliła się jedna, a druga – kłaniała,
Znów trzecia – jak ręka, gałęźmi machała;
I ta – w powłóczystej swej szacie – „płacząca”,
Warkocze powiewne na wiatr rozpuszczała –
Zdawała się szeptać: „zajeżdżaj mój bracie”,
A potem już tylko cichutko płakała.

Jak ludzie, co w życiu swym różny los mają,
O rzeczy jednakie – różnie zabiegają.
Znów inna z brzóz – niegdyś rażona piorunem,
Na pół rozszczepiona – wciąż jedną swą ręką
Na dwór wskazywała (bo jedną ją miała),
Pomimo tragizmu w wyrazie postaci,
Nie chciała zaprzestać pamiętać o gościach
I ruchem, na jaki ją jeszcze stać było,
kierunek podróżnym wskazywała – gestem,
Nieomal żądając nie wątpić w gościnność.

Gdy goście posłuszni tym niemym rozkazom,
Wjeżdżali aleją przed dom – na dziedziniec,
Ich oczy uderzał splot pięknych zakątków,
Co tu się na całość obrazu składały.

Prawdziwą ozdobą całego dziedzińca –
Był kasztan wiekowy, co rósł w samym środku;
Ogromny, foremny – stał tutaj samotnie,
Lecz jakże potężny w swym pięknym wyrazie.

Na grubym pniu czapa wspaniała z listowia
Widocznie strzyżona przed wielu latami,
Skupiała konary, gałęzie olbrzyma,
Formując ogromną kopułę kulistą,
 Ze ściętą u dołu poziomo podstawą.

Zwieszona dość nisko – trzy łokcie nad ziemią,
Wznosiła się w górę powierzchnią wypukłą
Na taką wysokość, że z górnych gałęzi –
Znać było odległe osiedla za Dzitwą.

Ławeczka pierścieniem pień obejmowała;
Pod czapą ogromną – snuć myśl można było,
Lub za dawnych czasów – pić miodek lipcowy
Na stole przenośnym, a dzisiaj herbatę.

W majową noc, pełną koncertu słowików,
Co walkę staczały o prymat w ich śpiewie,
Upojną zapachem bzów, krzewów rozkwitłych,
Zalaną tajemną poświatą księżyca,
Czarownie się mienił i lśnił pośród liści –
Sterczących świec tysiące – kwiat biały olbrzyma.

Od ganku głównego siedziby – przepiękny
Roztaczał się widok: na wskos w prawo, w rzędzie
Tych krzewów, co w ramę ujęły dziedziniec,
Rósł sobie świerk strojny, tu – „jodłą” przezwany,
Wspaniały w swym kształcie, potęgą i wzrostem
Z kasztanem skutecznie w zawody szedł stale.

Dwa niegdyś – bliźniacze mieć musiał wierzchołki;
Z nich jeden mu ścięto, wciągnięto tu bronę
Na górę – wysoko i odtąd – od wieku
Na bronie gnieździły się stale bociany.

Co wiosną zjawiało się na Zwiastowanie
Kilkoro par wielkich i pięknych tych ptaków
I całe batalie staczało ze sobą
O władztwo nad gniazdem, uwitym na bronie,

Jak stale wieńczącym – w czas letni – szczyt drzewa
Był trzepot ogromnych i białych ich skrzydeł,
Tak również koniecznym dziedzińca odgłosem –
Był syk oraz klekot dwóch dziobów czerwonych.

Parę razy, będąc jeszcze małym chłopcem,
W czas nieobecności gospodarzy świerka,
Właziłem na drzewo i leżąc na gnieździe,
Kołysany wiatrem – marzyłem na jawie
O chybkiem dywanie latającym z bajki.

Wszystko się zdawało stamtąd znacznie mniejsze;
Również dom, tak wielki – z bocianiego gniazda
Widziany – jak gdyby o połowę zmalał.
A z domem i kasztan i brzosty i krzewy,
Sprowadzone nagle do mniejszych rozmiarów,
Dziwnie się mieściły w jednym rzucie oka.

Byłoby niesłusznym – pominąć milczeniem
Jeszcze jedno drzewo, co stało na boku
I skromnie patrzało na strojnych sąsiadów,
Gdyż samo nie było piękne, ani zgrabne;
Wobec piękna innych – czuło się kopciuszkiem.

Ten by się pomylił jednak – kto by myślał,
Że było tak małe, biedne, zahukane.
Cechą jego była – skromność, lecz poza tym –
We wzroście i sile – było wprost ogromne.

Stało na uboczu, nie pchając się w szranki
Z innymi – li tylko z powodu wyglądu –
Było dosyć ciężkie w swej formie rozrosłej,
Lecz duszę – tak samo mieć mogło przepiękną.

Brzost ten, korzeniami wrośnięty głęboko,
Soki tejże ziemi ciągnął w żyły swoje.
Dlatego też wątpię, by mógł być niegodnym
Zająć w tym opisie miejsca pośród braci.

Rozrosły był w sobie, bo pewno sam jeden
Wyrastał bez przeszkód od innych sąsiadów,
W odróżnieniu od tych, co stojąc w szpalerze –
Wysmukłe, gdyż rosły ścieśnione przez lata.
Może należałoby powiedzieć jeszcze
O wielkim kasztanie, co rósł blisko brzosta
1 swoim ogromem brzostowi był równy,
Lecz wkradł się do sadu – za obręb dziedzińca,
A wszystkich drzew w sadzie opisać nie sposób.

Stary dom rozległy – miał swój własny zapach.
Nasiąkł nim przez długie – przeszło cztery wieki.
Wielki, parterowy, wzniesiony z rozmachem,
Około dwudziestu liczący pokoi.
Przedsionków, składzików, różnych zakamarków,
Pod ogromnym, ciężkim i łamanym dachem.

Potężnie sklepione posiadał kominy.
Pięć ich wystrzelało wyniośle do góry,
A jeden u dołu rozszerzył swe mury,
Zmieszczając wewnętrzną domową wędzarnię.

Ściany z starodrzewa, tynkowane biało,
Miejscami spróchniałe, lecz takich miejsc mało.
 Przeważnie żywicą sprzed wieków nasiąkłe,
Stuleciom oparły się bez większej szkody.

W niektórych zaś miejscach – jakby skamieniałe;
Próżno by próbować zapędzać w nie gwoździe:
Nowe gwoździe z fabryk gięły się pod młotem,
Jakby były tylko zwykłym słabym drutem,
Wsuwając do głowy myśl ironii pełną,
Że mocniejsze niegdyś było stare drewno,
Niż w obecnych czasach wyroby z żelaza.

Wtedy, gdy zewnętrzne ściany z fundamentem
Trochę w ziemię wrosły, wewnętrzne – oparte
Na mocnych piwnicach – wcale nie puściły;
Stąd powały wszystkie od środka budynku
Ku zewnętrznym ścianom nieco się chyliły.

Cały ciężar jednak tak wielkiego gmachu,
Sufitów, powały ogromne dachu –
Z zaufaniem wielkim, nabytym przez wieki,
Wspierał się na ścianach wewnętrznych z kamienia,
Murowanych z wielkich, starych, ciężkich cegieł,
Z których każda waży nie mniej niż pół puda.

Stały niewzruszenie, lecz czy się im uda
Wytrwać długo jeszcze? Pytanie – tak samo
Jest zawsze, jak w domku, tak też w wielkim gmachu –
Zależne od stanu i całości dachu.
A tu właśnie z dachem... „był kłopot niemały...”
(Stan ten oceniając słowami Józefy).

Każdy zwiedzający, co się zjawił tutaj,
I po schodach z sieni wytknął na strych głowę,
Kręcił nią z podziwu, kiwał wahadłowo.
Zdziwienia powodem nie były blaszanki,
Ucięte butelki, ustawione szklanki,
W które z dziurek w dachu – w każdą niepogodę
Ciekło – wydzwaniając przedziwną melodię.

Inny widok widza niezmiernie zajmował.
Właził na strych cały, naprzód postępował,
Jak gdyby się skradał, aż podchodził blisko
Do samego dachu – tu kłaniał się nisko.
(Coś tu musiał widzieć – tuż przy samym dole).

To znowu wzrok w górę kierował. Na czole
Miał zadumę, w twarzy wyraźne zdziwienie.
Wreszcie wykrzykiwał: „Panie, całe mienie
Można by tu zebrać. Wpuszczać za opłatą,
 Co za kombinacja zamku, krokwi z łatą,
Klucza i beleczek? Stoją w amfiladzie
Ukośne podpórki... a te lekkie kładzie...?
Jakież to jest dziwne, niezwykłe wiązanie!
Tak, to jest ciekawe – mój szanowny panie”.
Kłopot nie pochodził stąd, że dach niezwykły,
Lecz, że tak – po prostu, zwyczajnie – przeciekał;
Szczególnie chronicznie ciekło w załamaniach.

Czym był dach pokryty? – zależy od tego,
Skąd się go widziało – patrzało na niego,

Gdy, będąc na strychu – widziałeś wyraźnie,
Ze jest kryty gontem, po wyjściu na zewnątrz
Zdziwiony stwierdzałeś, że na strychu będąc –
Chyba spać musiałeś i śniłeś sen dziwny
O goncie na dachu, gdy przecie bezsprzecznie
Dach kryty jest słomą – więc znów na strych szedłeś.

Włażąc kilka razy na górę i złażąc,
Musiałeś dojść wreszcie do jednego wniosku,
Że odtąd są chyba dwie prawdy na świecie.

Bo też prawdą było, że był kryty gontem –
Lecz dawno, przed laty – (przybity był jeszcze
Kowalskimi gwoźdźmi). Potem gont spróchniały
Przykryto po wierzchu grubą warstwą słomy,
Ułożoną równo, jak tylko na kresach
Umieją kryć dachy: Płaszczyzna ze ściętych
Końców żytniej słomy, wyrównanych deską,
Tworzyła powierzchnię twardą, niby szczotka;
Lub może podobna była jeszcze więcej
Do strzyżonych włosów na głowie chłopięcej.

A potem już stale – w odstępach ćwierć wieku,
Zamieniano słomę na dachu na nową.
Dopiero w ostatnich latach zaniedbano
Zamianę pokrycia – z braku gospodarza,
Okres ćwierćwiekowy znacznie przedłużając.

W długim lat szeregu – plotły się warunki,
Niszczące wytrwale na dachu poszycie.

Moczone przez deszcze i przez nawałnice,
Suszone przez wiatry, dach przeszywające,
Palone na proszek przez skwar słońca latem,
Rwane przez wichury i przez huragany –
Poszycie nareszcie zaczęło przepuszczać,
Z początku kropelki a potem – strumyczki*

Dziwne – dom, tak dawno będąc zbudowany,
Wcale niepodobny był do rówieśników:
Miał ogromne okna, wysokie pułapy,
W oknach szyb po osiem, w kilku po dwadzieścia

Szkło z przeróżnych fabryk jak również stuleci,
Zaledwie miejscami świadczyło że nowe,
Przeważnie sędziwe – było już matowe.
Mieniło się tęczą lub jak opal lśniło;
Tam miało zieloną, a tu złotą barwę.
Jakby kto pociągnął niezmywalną farbą;
Wystawione na deszcz, im dłużej je zmywał,
Tym więcej, na przekór – kolorowe było.

Sufit belkowany w komnatach i sali
Chciał wszystkich zapewniać o mocy budynku. –
Całą masę skupiał skrzyżowanych belek,
Tworząc z dyl i desek coś jak gdyby klatkę.
W niektórych pokojach podbity na gładko,
Wzrok ściągał na skromne snycerskie ozdoby.

Posadzki miejscami były ułożone
Z dębowych trójkątów, pasów i kwadratów,
Znów w innych komnatach – z szerokich sosnowych
Długich desek wszędzie ściśle spasowanych,
Tworzących zwyczajną lecz równą podłogę.

W ścianach – wielkie lustra, nad drzwiami – obrazy;
Wszystko w ramy, pięknie rzeźbione – ujęte.
W trzech izbach obicia z wzorzystego płótna.
Miejscami – dyskretnie rzucone złocenia.

W bawialnym, od dołu aż do samych okien,
Ściany jak pancerzem rycerskim okryte,
Co musiał być dawno – chyba przed wiekami –
Przez snycerzy w drzewie pracowicie ryty.

Chcąc ocenić słusznie artyzm rzemieślników,
Na czoło prac innych – wysunąć należy
Ze smakiem rzeźbione wszystkie drzwi w komnatach.
Kilka ich deseni było w całym domu.
Prym trzymały kute, ładnie w drzewie rżnięte,
Frontowe z podjazdu i ganku zarazem.
We drzwiach wszystkich klamki, skoble i zawiasy
Jak również okucia ram okiennych były
Kowalskiej wymyślnej roboty wyrazem.

Kominków kilkoro, rozrzuconych w domu,
Wyzierało z kątów i wyczekująco
Zaglądało w oczy ludziom przechodzącym
Z niemym zapytaniem: kiedy w nich rozniecą...?
W barwnym państwie pieców z kolorowych kafli
Berło trwale dzierżył potężny piec w sali,
„Wielkopiec” po czterech swych rogach ujęty
W czarno wypalane kręcone filary,
Przy nich nabijany mosiężnymi guzy,
Drzewa wóz pochłaniał – jednym haustem naraz.

W domu pełno było rozmaitych mebli,
Stare, z różnych wieków pokręcone twory,
Miejscami tworzyły fantastyczne grupy,
Skarżąc się widzowi na dziwne sąsiedztwo.
Świadcząc o krzyczącym z różnych kątów domu
Jednym wszędzie zdaniu: „nie ma tu dziedzica”.

Dziedzica istotnie od dawna nie było.
Ziemia w obcych rękach już przez lat dziesiątki.

A chociaż dzierżawca i wszystkie budynki
Odsunięte były od starej siedziby
I do niej nie wnikał hałas nawoływań
Z życia gospodarstwa – rolnego podwórka;
Żaden odgłos z zewnątrz nie mącił tu ciszy,
To jednak przez długie lata – faktem było,
Że tu brakło kogoś, kto by całość dworu
Złączył w swoim sercu, otoczył uczuciem –
Nie tylko siedzibę, lecz z nią orne pola.
Zdolny był ukochać rozległe moczary.
I te – wyższe łąki i tamte – na dole.

Krótko mówiąc – brakło tutaj gospodarza,
Który by, podchodząc do tej ziemi z sercem,
Potrafił się rządzić jednakże rozumem,
Zaniedbaną ziemię podnosząc z upadku.

W jednej z komnat, zwanej: „pokój starej pani”,
(Dziada mego matki), która już od dawna
Przeniosła się w inny – świat podobno lepszy,
Tu do dyspozycji mając wciąż komnatę,
W której wszystko stało – jak za dawnych czasów,
Dla ułatwień duszy w wędrówce z zaświatów,
W chwilach, gdy wracała na ten ziemski padół
Do szafy, komody i innych pamiątek –
Było miejsce małe, (w tym właśnie pokoju)
Odgrodzone cienkim przepierzeniem z desek –
Zwało się od dawna po prostu – „zagródka".

W zagródce, przez kilka ubiegłych pokoleń
Sypiały klucznice – ochmistrzynie dworu.
I wtedy, za czasów mojego dzieciństwa,
Mieszkała tu stara klucznica – Józefa,
Którą przez złośliwość ktoś ze starszych nazwał
„Encyklopedią wypadków powiatu”.

W domu niepodzielnie rządziła Józefa.
Wszyscy żartowali, że ma sto lat – przeszło.
Na pewno mniej miała, lecz sądzę, że jednak
Mylono się w żartach – nie tak bardzo wiele.
Była ciągle panną – więc się nie pytano.
Dziwna twarz satyra o krogulczym nosie,
Zdolna do grymasów, mimiki wszelakiej,
Obnosiła stale ironiczną boleść,
W ustach tkwił papieros – nieraz skręt z gazety.
Nieodzowna chustka – przykrywała kołtun.
Obwiązane czoło – chroniczna migrena.

W staromodnych jubkach zamiatała ziemię,
Szeleszcząc w niedziele, rocznice i święta.

W jednej ręce klucze, w drugiej jakaś szmatka.
Chodziła wciąż prosto, dbając o dom cały.

Kwiaty hodowała w ilościach niezmiernych.
Przenosiła w słońce oleandry, floksy.
W sali podlewała wazoników setki.
Rozmnażała flance – wprost na klawikordzie.
Wieczorem sprawdzała wszystkich drzwi zamknięcia.
Sama, jedna w domu – jak błądząca dusza,
Całą radość mając w tytoniu, herbacie.

Do nas, gdyśmy czasem latem przyjeżdżali,
Z sercem jak najczulszym mawiała: „perełka”,
Prowadziła wszędzie, bóle wylewała,
Że ukradli w lesie, że dach znów zacieka.
Historyjek setki sypała z rękawa:
Gdzie się kto urodził, jak tu „Stary” rządził.
Śmiać się potrafiła – jak młoda wciąż jeszcze,
Czasem też zapłakać i załamać ręce.

Zaczynała wszystko w ulubione słowa:
„Bogu wiedzieć tylko, jak to dawno było...
Flawka, Ewarystka, Mania – ta, co z Franią…
Jerma, Staś, Franuśka... Salunia…” i dalej –
Jak Jerma zabawnie „zniuszczył się przed Starym”,
Lub jak… „na swą żonkę dy–i woła Szprynce...”
A, komedia! Pani – ha! ha! ha! ... Gryzmani,
Sam gruby jak beczka – mówi do każdego –
Dyj najgrubszym głosem: Uważasz panoczku ...
Objawił się w piątek nadtoż zasapany...
Zamiast skrzyczeć Jermę – popijał z nim piwo ...
Aha! Co tu gadać!? Nie to co za starymi”.

W zagródce swej miała zbiór małych dzbanuszków;
Lubiła szklaneczki i małe spodeczki;
Umiała równiutko obcinać butelki.
Robiła to sznurkiem w tajemnicy od nas,
Pokazując potem z wielką dumą „szklanki”
Rozmaitej barwy, ucięte z butelek.

Bawiła się czasem z nami w ciu-ciu-babkę
i hałasowała nie mniej od nas – dzieci.
Podskakując dziwnie, wybuchała śmiechem
Zabawnie śpiewając:  „Jinderlin-der-lin-der…”

Lub też naśladując ręką grę na skrzypcach,
Komicznie piszczała: „cimci – drimci – cimci...”
Namawiała czasem nas byśmy skakali
I podśpiewywała w takt „tańca chińczyków” –
O tym, jak to –  „Irsza dyj z Mowszem żył dobrze”.
A wszystko kończyła zawsze głośnym śmiechem.

Hodowała kotki, lecz kotka Józefy
Musiała koniecznie być tak zwana „ryska”.–
To znaczy na futrze swym – mieć trzy kolory.
Kotka czarno-biała, nakrapiana żółto –
Zdobywała całkiem uznanie Józefy.
„Otóż ona piękna!”  „A jaka łowuszcza!”
Mawiała – z miłością patrząc na pupilkę.

Czasami koteczkę stawiała na stole
Na dwóch tylnych łapkach – przednie wznosząc w górę
Udawała taniec koci i w te słowa
Zwracała się do nas: „obaczcie jak pięknie”
Do tańca nuciła reperjuar stały:
„Jinderlin… ha! ha! ha!... a bodaj cię diabli!”

Gdy, znużona wiekiem – kotka zestarzała,
Józefa następną koteczkę już miała
I znowu „od dziecka” kocię hodowała,
Lecz zawsze tak samo w trójbarwnym kolorze.

Nazwisko jej – Mińska, pochodzenie – mroczne.
Dziwne, że przed wiekiem, na tym samym miejscu,
Będąc też klucznicą, żyła tu jej ciotka,
Imieniem – Józefa i nazwiskiem – Mińska.

Chociaż już w tym domu – dziwić się przestałem,
Dziwne, że tak samo jak Józefa „młodsza”,
Wpadła do piwnicy i złamała nogę
Przed wielu latami – ta „starsza” Józefa.
Nogę potem lecząc, zażywały obie –
Oddzielone wiekiem – tak samo miedź w proszku.

Była więc piwnica rozległa pod domem.
Za romantyzm położenia wśród słowiczych chaszczy,
Za warunki wegetacji roślin, drzew i krzewów
W tej kotlinie pracującej w słonecznych promieniach,
Przez mus utrzymania zdrowia w równowadze,
Zapłacono większą przy budowie pracą.

Studnia tuż przy domu – piła wilgoć z ziemi.
Pompowano wodę – strumień płynął w ogród,
Chroniąc dom przez wieki od większej wilgoci.
Studnia ta nie sama na to pracowała –
Była połączona w połowie swej głębi
Ze studzienką drugą, położoną niżej,
Kopaną głęboko – pod piwnicą jeszcze,
Sięgającą w warstwy wilgotniejsze ziemi,
Z których wysysała wodę ta studzienka,
Dzieląc się nią z większą studnią na powierzchni.

Rozległa piwnica – była sucha całkiem,
Wysypana piaskiem, zdolna do opieki
Nad butelką miodu i wina starego,
Warzywem, owocem, leżącym na półkach.
Ongiś znała ona inne – lepsze czasy –
Poprzez miody dziada w głąb wieków sięgając,
Pamiętała beczki chowanych tu trunków.

Powiadano również... „Bogu wiedzieć kiedy...”
Przechowano tutaj nie jedną szkatułę.

Jako osobliwość – także wskazywano
Źródło, co krynicą zwane tu powszechnie,
W którym woda była tak smaczna, klarowna,
Rzeźwiąca, co więcej – tak zdrowa podobno,
Że wszyscy ją pijąc – żyli długie lata.
Tak mówiono i wnet – jak na przykład żywy –
Wskazywano palcem na starą Józefę.
Toteż samowary, wszystkie jakie były,
Nie widziały nigdy żadnej innej wody.
Osąd, co do smaku gotowej herbaty,
Należał od dawna do panny Józefy:
„Ot, ona mnie pachnie”... – mawiała z uśmiechem.

Woda w Starym stawie była też leczniczą,
Jeden ze znajomych, będąc w starszym wieku,
Całe życie mając jakiś liszaj skórny,
Za radą Józefy – kąpiel wziął w tym stawie.
Liszaj zniknął w tydzień i nie wrócił więcej.

Hen – dawno, przed laty… „Bogu wiedzieć tylko...”
Tuż przy samym domu – istniała kapliczka.
Był ołtarz niewielki – ksiądz tu Msze odprawiał.
Lecz gdy czas ją zniszczył  „...Dy–i po Powstaniu
Drań – uriadnik kazał całkiem ją skasować...”
W przestrzeń małą między kaplicą a domem
Wbudowano wtedy przestronną komnatę
I przyjęto wszystko pod dach wspólny domu.

Jeden z pokoików, mały i ukryty,
Wskazywany bywał przez starą Józefę,
Jako „osobliwość tutejszego domu”.
Dwa tygodnie przeszło – żyli w nim powstańcy,
Kiedy w reszcie komnat – rosyjski generał
Ze sforą żandarmów w tymże czasie mieszkał.
Drzwi tego pokoju były przez obicie
Tak zamaskowane, że o nich nie wiedząc,
Nikt by nie przypuszczał istnienia kryjówki.

Dwór, ze słów Józefy, przed setkami laty,
Terenem był zjazdów, sejmików powiatu,
Były tu przemowy i huczne zabawy –
Świadczyć o tym mogły archiwa, komnaty.

Gdy Jagiełło ponoć spotkał się z Jadwigą –
„Dziesięć strzelań z łuku” – W Ostrowiu nad Dzitwą,
Mając tam za ciasno we dworze i stajniach,
Ściągnięto do Sukurcz na huczną biesiadę.

Co do mnie – wiem tyle, że w wiele lat później,
W odwiedzinach będąc u jednej z mych ciotek
We Wilnie – znalazłem wśród zbioru jej książek
Tom Gąsiorowskiego „Pamiętników” starych,
Gdzie opis w Sukurczach domu, zjazdu, balu –
Sprawił mi natenczas wiele wzruszeń miłych:
Choć świetniejsze nieco, lecz te same ściany,
I te same kąty i te same graty.

Wtedy jednak, mając wiosen kilkanaście,
Zasłuchany w starych ciotek opowieści,
Marzyłem o szabli, o szeregach polskich,
O koniu w galopie, o marszu nocnym, w cwale.
Budowałem zamki na konarach drzewa.
W alejach ogrodu miałem swe kryjówki.
Wyznaczałem kwiatom ich przydział we wojsku:
To byli ułani, a tamci – dragoni,
Husarzy, semeni, piechota łanowa.
Pokrzywa to Niemcy, Kwiat żółty – Tatarzy.
Szablą z drzewa ciąłem wrogie mi szeregi,
Szczędząc od zgniecenia – własne wojsko w trawie.

Prócz Starego Stawu – były jeszcze tutaj
Cztery stawy rybne, niewielkie – kopane,
W których rosły liny – jak ciasto na drożdżach,
Z prosięciem miesięcznym konkurując w wadze.

Ze starą Józefą – jeszcze trzy osoby
Stanowiły kółko doskonale zgrane.
Przezacny Kowalczyk Adam – chociaż krawiec,
Lecz że to miał ręce przez artretyzm krzywe,
Dzierżawił tu ogród, cenę sam wyznaczał,
Taką, jak powiadał … „Panie odpuść grzechy –
By nic na sumieniu nie mieć w chwili śmierci…”
Człowiek ten uczciwy, żyjąc wciąż dla innych,
O sobie nie myślał. Trylogię czytywał.
Miał również ten zwyczaj, że lubił rymować,
Co z wielką łatwością i prostotą czynił.

Lubiłem być świadkiem, jak stara Józefa,
Pykając z długiego papierosa – skręta,
Ręką w żywych gestach pomagając słowom,
Gawędziła – siedząc nad kubkiem herbaty,
Przed którym na stole kawałeczek cukru
Leżał, gdyż zazwyczaj pijała „w przykąskę”.
A przed nią – Kowalczyk z założoną nogą,
(Odkładał na ten czas krawiecką robotę)
Ćmiąc skręta z machory, nazwanej „bakunem",
Kiwając do taktu i nogą i głową,
Co chwilę się dziwił: „Aaa!”…  słowom Józefy,
Wahadłowo głowę na boki wciąż chwiejąc,
Wydawał syk dziwny naśladując węża:
„Sssy”… i trzeszczał głośno w stawach kosteczkami.
Józefa zaś barwnie rozwijając temat,
Przeskakując szybko poprzez rody, księży
Nareszcie, jak zwykle – przy końcu gawędy,
Przechodziła na to, co w tym dniu dla Sukurcz
Stanowiło kłopot najaktualniejszy.
„Ach, czy wiesz Adamie, że mnie te Malawskie
Dyj tak nadojedli, że czuję ich w głowie!
Jak mnie wprost wyłażą już przez patylicę”,

Opcje strony